Przed nami lipiec - dacie wiarę? Cztery miesiące w izolacji, pandemia, świat na głowie. Ten rok jest tak gorący, że aż strach pomyśleć jakie niespodzianki czekają na nas na jesieni.
Nie ma co jednak wyprzedzać tego co czas przyniesie - na dzisiaj, na przetarcie po długiej przerwie bez pisania, przemyślenia o utracie skupienia i rytmu pracy.
Maj, czerwiec i lipiec miały być miesiącami w których będę budował aplikację na iOS ucząc się przy okazji Swifta, frameworka SwiftUI oraz ekosystemu Apple. Złożyłem deklarację nagrywając publiczny film na Przeprogramowanych.
Rzeczywistość?
Aplikacja prawdopodobnie nie powstanie - zostało pięć tygodni. Sumienie gryzie.
Jak się czuję łamiąc wyzwanie postawione przed samym sobą? Jest to uczucie trudne do opisania. Z jednej strony czuję pewnego rodzaju zobowiązanie wobec wszystkich widzów naszego kanału, ale z drugiej strony wszystko to co robimy to poświęcanie prywatnego czasu za darmo. Z jednej strony czuję, że rezygnacja z walki o cel przyszła zbyt szybko, z drugiej strony optymalizacja na "dobre życie", które aktualnie ładuję w inny sposób, nie jest wcale taka zła. Z jednej strony obwiniam się za rezygnację z nauki, z drugiej uczę się jak trudno znowu stać się początkującym. Z jednej strony odbiorcy kanału doceniają wszystko to co powstało, z drugiej strony mam wrażenie wewnętrznego rozregulowania.
Słyszę - "chłopie, wyluzuj". Na kanał wjechały nowe spotkania na żywo, wystartowała (w końcu!) seria z gośćmi, powstał wyczerpujący film na temat wydarzeń na świecie. Kupiłem deskorolkę, nabijam kolejne godziny na zewnątrz obijając kości, biorę oddech po miesiącach w izolacji, nadrabiam czas prywatny poświęcając go na to słynne "życie".
Jak to w końcu jest? Sam nie wiem.
Aktualny stan ducha to coś nowego - coś czemu przyglądam się z zaciekawieniem bez oceniania siebie samego zbyt szybko. Niby porażka, bo odpuszczam twarde, publiczne zobowiązanie - zbudowanie aplikacji w trzy miesiące - a jednak czuję się całkiem nieźle, skupiając się na kolejnym etapie życia prywatnego, Przeprogramowanych (goście, rozmowy, dyskusje) i biorąc niejako oddech przed "The Next Big Thing".
Ta lokalna wpadka ze Swiftem - do którego na szczęście znowu wracam - to przypomnienie samemu sobie, że czasami nie ma się co kopać z koniem. Jak nie idzie, to nie idzie. Przy okazji pasuje to do konceptu Stevena Pressfielda, który w podcaście Lexa Fridmana wspomina muzy i wpływ świata duchowego na prace kreatywne. To nie my - autorzy projektów, pisarze, malarze, blogerzy, vlogerzy, szefowie kuchni, projektanci mody - wychodzimy z inicjatywą. To "coś", jakaś niewidzialna siła, wychodzi z inicjatywą do nas, a my w danym momencie jesteśmy na to gotowi lub nie.
Ja na Swifta gotowy nie byłem. Tylko tyle. Akceptuję, wyciągam wnioski, lecę dalej.